Wydawałoby się, że nadszedł czas, kiedy o ziołach można już tylko pomarzyć albo poprzeglądać w domowym zaciszu atlasy i albumy, bo wszystko, co w polu, w lesie i na łące, zwiędło, zmarniało i nie ma mowy o tym, żeby coś sensownego jeszcze znaleźć. Nic bardziej mylnego. Teraz właśnie jest czas korzeniokrajców, jak w starożytnej Grecji nazywano zielarzy.
Dlaczego teraz? Właśnie o tej porze roku jest najlepszy czas na zbiór korzeni. Minęło bujne zielone lato, zmarniały naziemne pędy roślin, a to, co najlepsze, wieloletnie rośliny pochowały głęboko pod ziemią, żeby zmagazynować siły na następny sezon wegetacyjny. Tylko ktoś, kto uważnie obserwuje rośliny, odróżni w tych marnych resztkach pożółkłych liści i szczątkach pędów wartościowe zioło, po które warto nie tylko się schylić, ale i solidnie pomachać łopatą. Korzeń – to często najbardziej wartościowa dla zielarza część rośliny. Takich roślin jest sporo w naszym klimacie, gdzie zima uniemożliwia wegetację całoroczną i właśnie tym roślinom teraz przyjrzymy się nieco dokładniej. Kilka z nich to ziółka, których nie może zabraknąć w domowej apteczce. To takie „must have” każdego zielarza, a właściwie każdego człowieka świadomego znaczenia i mocy ziół.
Jak wygląda
Zaczniemy od wyjątkowo „uporczywego chwastu” – jak go często określają rolnicy. Jest tak żywotny, że odradza się nawet z małego kawałka korzenia i potrafi skutecznie zarosnąć spore pastwisko. Można go spotkać w całej Polsce, w całej Europie, w Azji, w Ameryce Północnej. Ba, nawet w Australii! Rośnie na bardzo różnych glebach, mimo że najbardziej lubi żyzne i wilgotne stanowiska na ziemiach torfowych lub glejowych, świetnie sobie radzi także na zbitej glinie, ale z równym powodzeniem wyrośnie w rowie przydrożnym, albo na suchawym, żwirowym placyku przy dworcu. Wygląd ma przy tym tak charakterystyczny, że nie sposób go z czymkolwiek pomylić. Duże, podługowato-lancetowate liście ułożone na łodydze skrętolegle i zwisłe, purpurowo-fioletowe (choć bywają i kremowe) dzwonkowate kwiaty zebrane w zwisły sierpik. To spora roślina, wysokość pędu naziemnego dochodzi do 60 cm, więc nie da się jej latem przeoczyć w łąkowym tłumie. Korzeń też ma okazały i trudny do wydobycia, zwykle pojedynczy, tak zwany korzeń palowy, długi niekiedy nawet na dwa metry i pokryty czarną, wilgotną skórką. Aż tak głęboko zwykle się jednak nie kopie, poprzestając, podobnie jak w przypadku chrzanu, na grubszych, bliskich powierzchni, 20-30 – centymetrowych kawałkach. Tak tajemniczo zaczęłam, ale to naprawdę wyjątkowe ziółko i jeśli jeszcze nie odgadliście jego imienia, chciałam przez chwilę pobawić się z Wami w zgadywanki. Starsi na pewno pamiętają z dzieciństwa osobliwy smak syropku na kaszel o dźwięcznej nazwie, „Symphyti”. To już koniec zgadywanek, bo nazwa pochodziła od łacińskiego imienia rośliny. Dzisiaj będziemy rozmawiać o symphytum officinale, czyli o żywokoście lekarskim.
Czym leczy
Ów pamiętny syropek może faktycznie w smaku był osobliwy, ale za to jaki skuteczny! Dzięki niemu szybko kończyły się uporczywe mokre kaszle, bóle gardła i zapalenia oskrzeli. Niestety, wraz z rozwojem farmakologii odkryto w składzie roślinki alkaloidy pirolizydynowe – związki, które w dużych ilościach uszkadzają wątrobę i w przypływie nadgorliwości urzędniczej zakazano stosowania żywokostu do kuracji wewnętrznych. Że tych alkaloidów zawiera żywokost niewiele i trzeba by go wsuwać na surowo w dużych ilościach, żeby sobie wątrobę uszkodzić, to już nikogo specjalnie nie interesowało. Żywokost do celów wewnętrznych poddaje się bowiem zawsze obróbce termicznej (czytaj – gotowaniu), w trakcie której te złożone związki po prostu się rozpadają. Pozostaje to, co najcenniejsze – śluzy z dużą zawartością gojącej alantoiny. Poza tym żywokost zawiera kwas litospermowy, który wątrobę chroni. Ma też wiele innych, ciekawych składników, których działanie może być spożytkowane w leczeniu bardzo różnorakich schorzeń. Oprócz alantoiny, mukopolisacharydów czy inuliny, w jego korzeniu zawarte jest sporo wapnia, żelaza, fosforu, manganu, kobaltu, a także witamin, zwłaszcza z grupy B.
Co leczy
Żywokost lekarski znany jest też z nazw ludowych, takich jak kosztywał, czarny korzeń, tłusty korzeń, żywy gnat. Co nam te nazwy sugerują? Przede wszystkim to, że był od wieków stosowany jako lek przyspieszający gojenie po złamaniach, urazach, stłuczeniach i innych przykrych wypadkach. Stosowano go także (i nadal można to robić) do gojenia otwartych złamań i ran. Daje też dobre efekty w leczeniu zwyrodnień i bólów stawowych. Do zastosowań wewnętrznych skazano go na niebyt na podstawie badań przeprowadzonych nie na pełnym surowcu roślinnym, a na wyizolowanych, pojedynczych alkaloidach, podawanych myszom w sporych dawkach. Jak to się przekłada na całe ziółko – badań brak. Na marginesie – zawsze mnie to zadziwia, jak łatwo jest skreślić jakieś zioło z wykazu środków dopuszczonych do leczenia, a jak trudno zakazać stosowania w rolnictwie wściekłej chemii, o której dobrze wiadomo, że jest w najwyższym stopniu szkodliwa dla ludzi i zwierząt.
Wracając jednak do właściwości żywokostu, jego lecznicze zalety znane były już starożytnym. W polskim piśmiennictwie botanicznym pojawia się już w renesansowym Zielniku Syreniusza (Szymona Syreńskiego, polskiego lekarza i botanika, żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku). Nieoceniony profesor Józef Rostafiński, polski botanik i twórca pierwszego polskiego klucza do oznaczania roślin w swojej publikacji z 1893 roku, zatytułowanej „Zielnik czarodziejski to jest zbiór przesądów o roślinach” cytuje ów historyczny „Zielnik”, gdzie Syreniusz o żywokoście pisze następująco: „złamki kości spaja plastrowaniem”. I choć dzisiejsi lekarze i fitoterapeuci nie są zgodni co do zakresu jego zastosowań, dobrze wiedzą o gojącym działaniu zawartej w nim allantoiny. Stosuje się więc żywokost w różnych postaciach (od okładów z rozdrobnionych liści, po maści z wyciągiem z korzeni) do leczenia różnorodnych urazów, złamań, zwichnięć, krwiaków, a nawet – w postaci wyciągów wodnych – otwartych ran.
Gdyby jednak chodziło tylko o działanie samej allantoiny, równie dobrze moglibyśmy posmarować sobie zwichniętą kostkę Alantanem z apteki, a jednak dobrze wiemy, że ani nie pomogłoby to ściągnąć opuchlizny, ani nie przyspieszyłoby leczenia urazu. Dlaczego więc nieoceniona maść żywokostowa tak świetnie działa we wszystkich takich stanach? Prawdopodobnie dlatego, że nie mamy do czynienia z pojedynczą, wyizolowaną allantoiną, a z całym kompleksem substancji leczniczych, które działają synergicznie, czyli wspomagają nawzajem swoje działanie. Zawarta w korzeniu inulina, znana nam dobrze z właściwości prebiotycznych i odchudzających, tu wspomaga wchłanianie zawartych w korzeniu pierwiastków takich jak wapń i magnez, które potrzebne są w mineralizacji kości. Prawidłowo sporządzona maść żywokostowa niemal „cudownie” przyspiesza proces leczenia i regenerację tkanek. Żywokost poprzez swoje działanie przeciwzapalne wspomaga też gojenie zmian skórnych, stosowany kosmetycznie wygładza cerę, znosi jej przesuszenie, odmładza i może być z powodzeniem dodawany do kremów do pielęgnacji ciała, zniszczonej cery, do pielęgnacji zniszczonych pracą rąk, a także do mydeł i szamponów. W czasach, kiedy stosowano go wewnętrznie, prosty syrop żywokostowy łagodził podrażnienie gardła, wspomagał leczenie kaszlu oskrzelowego. Wywar podawano też jako środek powlekający w chorobach układu pokarmowego takich jak choroba wrzodowa żołądka i dwunastnicy czy kurcze jelit. W lekach wewnętrznych już jednak nie jest stosowany z wymienionych wyżej powodów. Może faktycznie, znając specyfikę współczesnego pacjenta, który potrafi na własną rękę i bez koniecznej wiedzy, powiększać wielokrotnie dawki przyjmowanych leków, taka ostrożność ma sens. Łyżkę syropu łatwo zamienić na solidny haust i apteczna buteleczka specyfiku znika zamiast w ciągu kilku dni – w jedno popołudnie nieznośnego bólu gardła.
Syrop i maść
Przy zachowaniu zdrowego rozsądku i traktowaniu zioła jako leku, a nie warzywa, możemy sobie na własne potrzeby taki prosty syrop żywokostowy sporządzić. W tym celu dwie łyżki sproszkowanego korzenia żywokostu (do kupienia w aptece lub zielarni) należy zalać szklanką wody, pogotować ok. 10 minut, a następnie odcedzić, dodać ok. 50 g miodu, dwie łyżki cukru (albo podwoić ilość samego miodu), sok z połówki cytryny i mieszać do połączenia się składników. Taki syropek można popijać po łyżce kilka razy dziennie w okresie zapalenia gardła, przeziębienia, zapalenia oskrzeli. Nie jest niczym prócz soku z cytryny konserwowany, więc po zakończonej kuracji nie można go zbyt długo przechowywać. Z maściami jest już nieco więcej pracy, więc jeśli mamy możliwość kupienia maści dobrej jakości, nie musimy tego robić samodzielnie. Oferowane w handlu preparaty nie zawsze zawierają wystarczające ilości dobrego surowca zielarskiego i nie zawsze produkowane są na odpowiednim do tego celu podłożu tłuszczowym (nie chodzi o to, że taki tłuszcz jest złej jakości albo szkodliwy sam w sobie, tylko o to, że nie każdy równie dobrze i głęboko się wchłania). Samodzielne sporządzanie maści nie jest wprawdzie czymś trudnym i nie wymaga wiedzy tajemnej, jednak potrzeba do tego czasu, cierpliwości i skrupulatności w sporządzaniu przymieszek i właściwym ich łączeniu. Zatem gdy mamy skręconą albo spuchniętą kostkę, czy nadwyrężony nadgarstek, możemy po prostu wziąć łyżkę sproszkowanego korzenia żywokostu, zalać ją wodą, krótko zagotować i po wystudzeniu zrobić sobie z powstałego „kisielu” okład na kontuzjowane miejsce. Rezultat już po jednej nocy z takim opatrunkiem powinien nas pozytywnie zaskoczyć. Żywokost to ostatnio modne ziółko, pewnie trochę dlatego, że podpadł urzędnikom, a wszystko co zakazane, natychmiast budzi zainteresowanie i pożądanie. Niemniej jest to jedno z tych ziół, którego sława jest zasłużona i dla którego warto powłóczyć się po chaszczach w chłodny, październikowy czy listopadowy dzień, szukając charakterystycznych, czerniejących szybko po mrozie liści w miejscach, gdzie upatrzyliśmy go sobie latem.
Ewa Mirowska
fot. www.ogrodeczek.uchwyconechwile.pl