Zwykle piszę dla was o roślinach. Zafascynowana jestem ich doskonałością, urodą, właściwościami leczniczymi. Najlepiej czuję się na łące i w lesie, wciąż poznaję nowe gatunki i dzielę się z wami swoją fascynacją i wiedzą. Dziś będzie trochę inaczej. Napiszę wam o bardzo dziwnej, cuchnącej, brudnej substancji, która wprawdzie przeważnie uzyskiwana jest z roślin, konkretnie z drzew, ale niekoniecznie, a jest w fitoterapii obecna od najdawniejszych czasów. Od kiedy ludzie nauczyli się wypalać węgiel drzewny, wiedzieli też, że z takiego wypału można przy okazji otrzymać również smołę. I potaż, czyli ług potasowy z popiołu. I dziegieć.
Co to, i do czego ten dziegieć?
Mawiano w dawnych czasach, że by zepsuć beczkę miodu, starczy łyżka dziegciu. Powiedzonko jest bardzo trafne, a wzięło się stąd, że dawniej miód przechowywano w beczkach drewnianych, które z zewnątrz smołowano, by były szczelne. Jeśli do środka dostała się choćby odrobina oleju drzewnego, czyli dziegciu, który powstaje przy produkcji smoły, cała beczka była na zmarnowanie. Nie wierzycie? Spróbujcie kiedyś, jeśli wam się trafi okazja, jak bardzo jest gorzki, tłusty i ohydny. A zapach? Zwala z nóg po prostu. A jednak to paskudztwo, czarne, oleiste i cuchnące, jest w niektórych przypadkach ratunkiem dla chorej skóry.
Dziegieć, czyli olej drzewny, wraz ze smołą, węglem drzewnym, potażem i popiołem, stanowi produkt suchej destylacji drewna lub kory, ale także torfu, węgla kamiennego albo brunatnego. Proces ten zwany jest też pirolizą, odbywa się w temperaturze 400-1000°C bez dostępu powietrza. Jest dziegieć czarnobrunatną, mazistą, cuchnącą substancją o wielorakich zastosowaniach.
Historycznie używano go wszędzie tam, gdzie chciano zabezpieczyć skóry przed działaniem wilgoci czy pleśnią. Dość wcześnie zauważono, że ludzie wypalający smołę i węgiel drzewny, nie chorują na choroby skóry, a odrobina dziegciu leczy paskudne egzemy i liszaje. Używano go też do zabezpieczania kopyt i racic zwierząt domowych przed chorobami grzybowymi. Wraz ze smołą używano dziegciu na statkach, dodając go do oleju zabezpieczającego drewno. Charakterystyczny zapach pojawiał się w warsztatach szewskich, kaletniczych, szkutniczych. Obecnie do prac konserwatorskich używa się raczej produktów syntetycznych, lub ropopochodnych, a dziegieć drzewny bywa używany już tylko w celach medycznych i kosmetycznych. Zresztą obecnie, wskutek nieporozumienia, w produktach aptecznych spotyka się najczęściej dziegieć węglowy, zawierający wielokrotnie więcej substancji rakotwórczych od dziegciu drzewnego.
Dawniej, najdawniej, wytapianiem smoły i dziegciu zajmował się prawie każdy kmieć, mający dostęp do drewna. Później, w miarę jak lasy przechodziły na własność władców, a prawo do wyrębu ograniczano, zaczęły się kształtować zawody z tym związane. Smolarze, czy budnicy, jak ich nazywano od bud leśnych, które zamieszkiwali, byli to ludzie przeważnie najbiedniejsi, nie posiadający własnej ziemi, ani żadnego miejskiego rzemiosła. Ślady po ich dawnej obecności na ziemiach polskich można wyśledzić w nazwach miejscowości – Smolary, Budy, Budniki, Potażniki – to wszystko nazwy dawnych osad puszczańskich, w których się tymi fachami trudniono. Polska zresztą, obok zboża, zaopatrywała w drewno i produkty drewnopochodne całą średniowieczną i nowożytną Europę.
W miarę upływu czasu zajęcia związane z wypałem drewna specjalizowały się. Doskonalono kształt mielerzy – specjalnie skonstruowanych stosów drzewnych, okrytych grubą warstwą gliny, w których zachodził proces suchej destylacji i wypału węgla drzewnego. W połowie XIX wieku te proste konstrukcje stopniowo zaczęły być wypierane przez retorty – specjalne, metalowe piece, jakie do dziś można spotkać, wędrując po Bieszczadach. Do dziś też rzemiosłem tym, przeważnie już tylko wypałem węgla drzewnego, trudnią się ludzie ubodzy, bieszczadzcy osadnicy powojenni, często bardzo ciekawi ludzie, których los, bądź wybory życiowe skierowały na te leśne pustkowia. To bardzo ciężka praca, wymagająca przy tym sporej wiedzy i umiejętności.
Natomiast dziegieć – ten leczniczy, pomocny w chorobach skóry, zwłaszcza przy łuszczycy, wyprysku, trądziku, łojotoku, egzemach, liszajach, grzybicach skóry – można sobie właściwie wykonać samodzielnie, metodą traperską. Taką właśnie, traperską metodą wytapiamy go w naszym gospodarstwie. Szkoda by było przecież zmarnować korę brzozową, będącą najlepszym do tego celu surowcem, skoro już i tak trzeba było ściąć drzewo. Tu postępujemy zawsze w myśl zasady – jeśli zniszczyłeś jakieś życie, nie możesz zmarnować choćby niewielkiej jego cząstki. Toteż zdejmujemy z drzewa całą białą korę, zamykamy ją w specjalnie przygotowanych garnkach i po odpowiednim ich uszczelnieniu, rozpalamy na nich ognisko. Na górze konstrukcja jest przez kilkanaście godzin podgrzewana do temperatury 400-500 °C, na dole, na chłodnych ściankach wkopanej w ziemię konstrukcji, skraplają się pary i gazy, tworząc smołę oraz olej drzewny, czyli właśnie dziegieć.
Dawniej, jak wspomniałam, używano do wyrobu dziegciu różnych surowców drzewnych. Były to drewno sosnowe, jałowcowe, bukowe, grabowe oraz właśnie kora lub drewno brzozy. Prawdopodobnie ta różnorodność wiązała się z dostępnością różnych gatunków drewna na danym terenie. Pozyskiwano go też z torfu oraz węgla kamiennego, rzadziej brunatnego. W zależności od użytego surowca, różne też miewał dziegieć zastosowania medyczne. Współczesna nauka jednak nie różnicuje aż tak bardzo surowców drzewnych, wiadomo, że uzyskiwane substancje smoliste są do siebie bardzo podobne w składzie i działaniu. Natomiast surowiec węglowy substancji smolistych posiada zawsze wielokrotnie więcej, przez co jest wielokrotnie bardziej toksyczny oraz… rakotwórczy. Dlaczego więc właśnie ten surowiec najczęściej spotyka się (jeśli w ogóle) w preparatach leczniczych, a surowce drzewne wycofano z oficjalnego użycia? Być może dlatego, że najłatwiej z niego uzyskać dziegieć o względnie jednolitych, stabilnych parametrach. Można też uzyskać go taniej i użyć mniej.
No dobrze, ale skoro jest taki toksyczny, to po co go w ogóle używać? Ano dlatego, że znakomicie pobudza skórę do złuszczania i odbudowy nowego naskórka, co ma spore znaczenie w leczeniu łuszczycy na przykład, nie mówiąc o pozostałych, wymienionych już wyżej schorzeniach. Działa też silnie antyseptycznie, zabijając drobnoustroje chorobotwórcze i zabezpieczając skórę przed zakażeniami. Jeszcze przed drugą wojną światową, przed wprowadzeniem do lecznictwa antybiotyków, stosowano dziegieć także doustnie, w nieżytach przewodu pokarmowego na tle bakteryjnym, w celu pobudzenia pracy jelit, a także na przykład – w leczeniu gruźlicy. Podawano go wówczas w maleńkich dawkach, nie przekraczających dobowo 500 mg (czyli pół grama). Wiadomo było już wtedy, że leczenie preparatami dziegciowymi powinno być krótkotrwałe, nie przekraczać tygodnia, najwyżej dwóch stosowania. Ta zasada pozostała aktualna. Stosujemy dziegieć krótko, w razie potrzeby po miesiącu lub dwóch możemy powtórzyć kurację. Stosunkowo najbezpieczniej jest stosować dziegieć w chorobach skóry w postaciach takich, jak mydło lecznicze dziegciowe albo maść, wykonana na podłożu, które nie wchłania się zbyt łatwo (np. olej kokosowy), bo przecież zależy nam na działaniu powierzchownym, na zmienioną chorobowo skórę, a nie na tym, by wprowadzać sobie w głębsze warstwy tkanek substancje silnie toksyczne. Przed przystąpieniem do leczenia należy też sprawdzić na małej powierzchni skóry, czy zawartość dziegciu nie podrażnia skóry zbyt silnie, nie wywołuje rumienia, czy po prostu jest to dla nas bezpieczne. Jak wiadomo, ludzie bardzo różnie reagują na rozmaite substancje stosowane na skórę, różna jest nasza wrażliwość po prostu.
Jest jednak tak, że nawet w medycynie i w fitoterapii panują od czasu do czasu różne mody. Teraz akurat jest moda na tradycyjne preparaty i mydła dziegciowe. Myślę, że warto je stosować w konkretnych, uzasadnionych przypadkach, jednak nie dlatego, że akurat jest taka moda, ale dlatego, że w tych właśnie, konkretnych przypadkach, bywają pomocne. Wymieniłam już większość schorzeń, w których stosowanie dziegciu ma sens terapeutyczny. Oprócz łuszczycy, grzybic, trądziku, liszaja, egzemy, powinnam jeszcze wymienić tutaj twardzinę skóry (najczęściej będącą objawem toczącej się w organizmie choroby autoimmunizacyjnej), przybierającą postać niewielkich obszarów stwardniałego, poszarzałego, zrogowaciałego naskórka, często zlokalizowaną na łokciach, kolanach, albo w okolicach zgięcia innych stawów. Pomocny jest też dziegieć w walce pasożytami, takimi jak nużeńce (nużyca), zakażenie skóry drożdżakami, ziarniakami ropnymi, łojotokowe zapalenie skóry.
Jednocześnie należy bezwzględnie pamiętać o przeciwskazaniach, do których należą przede wszystkim – niewydolność nerek lub wątroby, choroby szpiku, nowotwory, osłabienie organizmu. Objawy zatrucia są typowe dla zatrucia związkami fenolowymi – mogą wzmagać diurezę, odruch wykrztuśny, przy większych zatruciach mogą uszkadzać nerki oraz wątrobę. Niewłaściwie stosowane mogą zwyczajnie wchłaniać się ze skóry, wywołując wymienione objawy. Należy wówczas bezwzględnie zaprzestać stosowania.
Jeśli będziecie kiedyś wędrować po Bieszczadach, będziecie mogli natknąć się na dymiące retorty. Dzisiaj wytwarzają już w zasadzie tylko węgiel drzewny do grilla. Zatrzymajcie się na chwilę refleksji, pozdrówcie smolarzy – prawdopodobnie jedynych, jakich macie szansę spotkać w życiu.
Gdyby właściwości lecznicze dziegciu zainteresowały was poważniej i chcielibyście poczytać o chemii zawartych w nim związków, o dawnych zastosowaniach i rodzajach, zajrzyjcie, proszę na strony Dr Henryka Różańskiego. Szczególnie przydatne materiały znajdziecie tu: http://luskiewnik.strefa.pl/pix/p1.htm
Ewa Mirowska
Zdjęcie główne: Mikołaj Maciążek
Zdjęcie w tekście: By Tomasz Kuran aka Meteor2017 (Photo taken by Meteor2017) [GFDL (http://www.gnu.org/copyleft/fdl.html) or CC-BY-SA-3.0 (http://creativecommons.org/licenses/by-sa/3.0/)], via Wikimedia Commons