Zielarstwo, ziołolecznictwo, fitoterapia… Jakie są różnice?

Zielarstwo, ziołolecznictwo, fitoterapia. Trzy różne słowa o potocznie tożsamym znaczeniu. Czy pojęcia te czymś istotnym się różnią? Jeśli tak, to czym i czy warto w to wnikać? Spróbujmy.

Fitoterapia znaczy dokładnie to samo, co ziołolecznictwo, tylko tyle, że źródłosłów jest w jednym wypadku grecki, w drugim – polski.  Zielarstwo to pojęcie starsze, pierwotne. Zielarz, w skrócie, to człowiek, który zbiera i przetwarza zioła, utrwala ich właściwości i wykonuje z nich preparaty lecznicze. W zasadzie to samo robi fitoterapeuta, ale… zielarz w tradycyjnym rozumieniu, to każdy człowiek, który zna się na ziołach i je stosuje w celach leczniczych. Swoją praktykę opiera na wiedzy tradycyjnej, często ludowej, przekazywanej z pokolenia na pokolenie, często w wąskim regionie. Nie potrzebuje do tego celu wiedzy medycznej ani fitochemicznej we współczesnym rozumieniu. Nie musi mieć także w swoim zasobie wielu ziół, ani bazować na tych samych surowcach zielarskich, co jego kolega po fachu, mieszkający 100 km dalej.  Tak naprawdę zielarzem w dawnych czasach był po trochu każdy, kto choć trochę znał się na ziołach i był w stanie zaopatrzyć swój dom w kilka-kilkanaście najprostszych, najskuteczniejszych roślinnych leków, sporządzonych w oparciu o surowce roślinne, dostępne w środowisku naturalnym w jego okolicy, bądź na tyle popularnych, że dostępnych u obwoźnego kupca, czy na targu.

ziołolecznictwo

www.thehindu.com

Zielarstwo i ziołolecznictwo

W tym sensie zielarką była np. moja babcia, której apteczka zawierała kilkadziesiąt popularnych w centralnej Polsce ziół, na przykład babkę lancetowatą (na rany i na kaszel), miętę długolistną, rumianek i macierzankę (na niestrawność), korzeń prawoźlazu (na kaszel), czy arnikę, przy czym tę ostatnią uprawiała w ogródku, bo arnika nie rośnie naturalnie w centralnej Polsce, ale była przez babkę bardzo poważana, jako remedium na stłuczenia, rany , bóle, i traktowana była przez nią jako swoiste panaceum.  Babcia sporządzała domowe nalewki, wyciągi, syropy, miała też zawsze na stryszku trochę ziołowego suszu. Używała ich w prostym leczeniu chorób najbliższej rodziny i sąsiadów. Taką zielarkę, albo nawet kilka, miała kiedyś każda większa wioska czy miasteczko. Wbrew obiegowym opiniom rzadko taka osoba wyglądała jak „wiedźma z lasu”, choć i takie osoby się zdarzały. Moja babcia była zwyczajną rolniczką, szanowaną obywatelką wiejskiej społeczności, żoną i matką szóstki dzieci.  Swoją wiedzę zawdzięczała po trochu matce i sąsiadkom, po trochu „paniom ze dworu”, które same wiedzę zielarską jakąś posiadały i okolicznym gospodyniom jej nie skąpiły.

W podobnym znaczeniu zielarzem był w każdym prawie zgromadzeniu zakonnym przynajmniej jeden mnich, mający upodobanie w ziołach, któremu powierzano troskę o ich zbiór, uprawę i dbałość o zaopatrzenie klasztornej apteczki. W takich wypadkach wiedza o ziołach bywała już obiektywnie większa, w klasztorach bowiem przekazywały ją sobie pokolenia mnichów, mających też dostęp do starszych i nowszych źródeł pisanych, także tych, będących owocami ówczesnej oficjalnej medycyny.

Zielarstwo tradycyjne w tym sensie stało jednak trochę „obok” oficjalnej medycyny, która rozwijała się w naszej części świata od czasów Hipokratesa, czyli od połowy V wieku p.n.e., mozolnie budując wiedzę o ciele człowieka, anatomii, chorobach i sposobach ich leczenia, bazując na zasobie naturalnych substancji zielarskich, ale obejmowała też na przykład, nieobecne w zielarstwie praktyki chirurgiczne. By praktykować medycynę oficjalną już w czasach średniowiecza trzeba było legitymować się stosownym wykształceniem, toteż przez całe stulecia w świecie zachodnim rozwijała się ona w ośrodkach uniwersyteckich i oferowała swoje usługi głównie zamożnym warstwom społeczeństw, tradycyjne „zielarstwo” spychając powoli w obszary zarezerwowane dla ciemnego ludu. Swoją drogą jednocześnie oficjalna medycyna przez długie stulecia powielała błędne przekonania zarówno dotyczące anatomii człowieka (co nie dziwne, zważywszy, że sekcje zwłok uważane były za ich profanację), jak i metod leczniczych, opartych na wierze w uzdrawiające moce substancji w żaden sposób nie dające się racjonalnie uzasadnić.  Leczenie często przypominało praktyki szamańskie, a od lekarza wymagano często natychmiastowej skuteczności. Może stąd pokutuje w nas do dziś przekonanie, że cudowna tabletka uleczy nas natychmiast ze wszystkich dolegliwości. Dobrym przykładem jest tu moja przyjaciółka, której od dawna doradzałam picie na noc herbatki z melisy, kozłka i mięty, w związku z łagodnymi problemami z bezsennością. Mimo, że miała do dyspozycji dobrej jakości zioła, jakoś nie skutkowały. Ktoś inny poradził jej, żeby kupiła sobie Persen, który skwapliwie przyjęła i o dziwo – poskutkował natychmiast. A przecież ten prosty lek w tabletkach, to nic innego, jak sproszkowane i zmielone dokładnie te same trzy zioła. No cóż – potem się wydało, że ona tych ziół jednak nie piła. Widać nie chciało jej się parzyć. W poważniejszych przypadkach jednak zalecenia zielarzy traktowano nieco poważniej, ale w odróżnieniu od lekarzy medycyny oficjalnej, natychmiastowej skuteczności nie wymagano. Rozumiano dobrze, że prócz prostych dolegliwości w rodzaju bólu brzucha, spowodowanego niestrawnością, czy trudności z zaśnięciem, żadnej poważnej choroby natychmiast wyleczyć się nie da i proces ozdrowieńczy musi potrwać parę dni, czy tygodni…

Fitoterapia

Fitoterapia natomiast… hmm… brzmi uczenie, prawda? Źródłosłów to słówko ma grecki (φυτοθεραπεία), od φυτό (fito)– roślina i θεραπεία (terapia) – leczenie. Czyli – fitoterapia to tyle co ziołolecznictwo. Wiedza o roślinach leczniczych, ich właściwościach farmakologicznych wprzęgnięta w działania medyczne. Także te oficjalne. Najbanalniejszym przykładem będzie znowu moja przyjaciółka, zażywająca Persen, bądź też popijająca (a raczej nie popijająca) stosowne ziółka, dobrane w oparciu o znajomość ich właściwości leczniczych, działanie na organizm człowieka i wskazania do stosowania. Gotowych preparatów leczniczych o pochodzeniu roślinnym jest zresztą na rynku bardzo wiele i niekiedy cieszą się one sporą popularnością nawet u osób odżegnujących się od ziołolecznictwa. Prawdopodobnie niewielu ludzi wie, że na przykład Urosept, bardzo skuteczny lek pomocny w zakażeniach dróg moczowych, tak naprawdę składa się ze sproszkowanych, zmielonych ziół, zamkniętych w charakterystycznych, niebieskich drażetkach. Nie wierzycie? Wygooglajcie sobie ulotkę. Niewielu też pacjentów zdaje sobie sprawę, że większość dostępnych na rynku, choćby syropów na kaszel, opiera się na tradycyjnych recepturach fitofarmakologicznych, wzbogaconych o substancje pomocnicze i konserwanty. Współcześni lekarze zapisują nam często skuteczne leki, nie zastanawiając się ani sekundy nad ich roślinnym pochodzeniem, co więcej, lekceważąc całkowicie ziołolecznictwo, jako oparte na ludowych zabobonach. A przecież oprócz antybiotyku zapisują dziecku choremu na zapalenie oskrzeli syropek Lipomal, którego bazą jest… wyciąg z kwiatu lipy…!

Współczesna medycyna rzadko kiedy skłonna jest przyznać, że około 70% stosowanych przez nią leków ma pochodzenie roślinne.  Często argumentem przeciw stosowaniu ziół jest ich nie do końca zbadany skład, podczas gdy współczesne leki syntetyczne składają się co do mikrograma z kontrolowanych, w pełni przebadanych substancji… Gdyby to jeszcze była prawda, to pół biedy. Ale po pierwsze nie jest. Często trafiają do prasy komunikaty o wycofaniu ze sprzedaży jakiejś partii leków, która zawierała nie to, co w założeniu miała zawierać, albo była sporządzona z przeterminowanych surowców o całkowicie obojętnym składzie, bądź stwierdzono rażące zaniedbania w procesie produkcji. Z ziołami podobna wpadka też jest oczywiście możliwa, jednak tu zwykle przyjmujemy cały kompleks substancji, które ta roślina nie bez powodu wytworzyła, a których wzajemne powiązania nie są bezsensowne. Rośliny, jak wiadomo, nie mogą w chorobie „skoczyć do apteki”, zatem produkują substancje ochronne, takie, jak fitoncydy, czyli roślinne odpowiedniki antybiotyków, przeciwutleniacze zapobiegające przedwczesnemu starzeniu komórek, oraz cały szereg innych złożonych związków, które ludzie poznawszy, mogą z pożytkiem dla siebie stosować leczniczo. Zresztą, antybiotyki, przynajmniej spora ich część, też są substancjami organicznymi, wytwarzanymi przez mikroorganizmy – głównie grzyby pleśniowe i niektóre bakterie. Także wiedzę o ziołach i ich zastosowaniach powinien solidnie zgłębić właściwie każdy lekarz. Cóż, kiedy w dzisiejszym trybie kształcenia medyków zupełnie nie ma już na to czasu. Łatwiej, choć nie zawsze korzystniej dla pacjenta, jest stosować gotowe receptury chemiczne. W tym miejscu zasadny staje się postulat przynajmniej współpracy i wzajemnej życzliwości między lekarzem a fitoterapeutą. Obydwaj mogą pomóc choremu uporać się z jego dolegliwościami i nawzajem wspomagać swoje działania. Dlatego każdy szanujący się fitoterapeuta, doradzając komukolwiek jakiekolwiek zioła, docenia działania medycyny oficjalnej, nie działa terapeutycznie w konflikcie z przyjmowanymi przez pacjenta lekami  i z uwagą przyjmuje do wiadomości ustalenia dotyczące stanu zdrowia pacjenta, poczynione przez medycynę oficjalną.

Ewa Mirowska

 

Zdjęcie główne: www.mediproholistichealth.com

Podziel się wiedzą:

Wspierasz energię, którą tworzymy? Wesprzyj nas w materii!

Przekaż darowiznę

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

YouTube
Instagram